Uff, przeczytałam, wreszcie przeczytałam i to wszystkie 5 tomów! 🙂
Przez wiele wieków czarodziejskie istoty ukrywały się w tajemnym miejscu zwanym Baśnioborem, który jest dziś jedną z ostatnich przystani prawdziwej magii. Czarodziejską? Oczywiście. Ekscytującą? Jasne. Bezpieczną? Cóż, właściwie wręcz przeciwnie.
Kendra i jej brat Seth nie mają pojęcia, że ich dziadek jest obecnym opiekunem Baśnioboru. W otoczonym murami lesie pradawne reguły wprowadzają porządek między chciwymi trollami, złośliwymi satyrami, kłótliwymi wiedźmami, psotnymi chochlikami i zazdrosnymi wróżkami. Gdy jednak zasady te zostają złamane, ujawniają się potężne moce zła, a Kendra i jej brat muszą zmierzyć się z największym w swym życiu wyzwaniem, by uratować rodzinę, Baśniobór, a może i cały świat…
To „uff” wcale nie oznacza, że czytanie było trudne. Choć może właśnie tak, było trudne. Trudno było się oderwać od książki, trudno było, bo robota leży odłogiem, a tu na czytanie się zbiera, trudno było, bo oczy się same kleiły do snu, a dusza czytać chce. Trudno było żyć z nieprzeczytanym Baśnioborem. Ale wreszcie mam to za sobą, mogę nadrobić zaległości w domu (dobrze, że szkoły nie było, bo byłyby i dzieci niedopilnowane). Tylko jakoś mi smutno, że to już koniec i jakoś nic narazie nie chce mi się innego czytać. Skończyłam smakować Baśniobór – teraz go w błogostanie trawię i małmazyją mi się odbija 🙂
Gdy czytałam pierwszy tom przyszedł mi na myśl Harry Potter. Magia, dzieci, walka dobra ze złem, baśniowe stwory – pomyślałam wtedy, że to taka lekka podróbka – mocno pozytywna (o czym za chwilę) – ale jednak podróbka. Drugi tom mnie zaskoczył już o wiele bardziej pozytywnie – i pod względem akcji, i pod względem przekazu. Po pięciu tomach już nie pamiętam dlaczego wydawał mi się podróbką Harrego Pottera. Uważam go za dużo ciekawszą powieść, z dużo większą dawką morale, (która jest jednak tak ściśle związana z powieścią, że nie czuje się nawet cienia umoralniającego smrodku) niż Harry Potter.
Moja siostra – odnośnie porównania z Harrym Potterem – zapytała mnie „to juz czarodzieje, wrozki, duszki, irtyki i czary przestaly byc problemem?”. No właśnie. Przestały. A może nigdy same w sobie nie były, tylko Joanne K. Rowling trochę – jakby tu powiedzieć – wypaczyła podejście do nich. A Brandon Mull sprowadził wszytko na właściwe tory.
Wasze dziecko – po przeczytaniu Baśnioboru – nie będzie Was postrzegało jako bezwartościowych Mugoli, nie będzie marzyło o tym, że tak naprawdę jest adoptowanym małym czarodziejem, nie będzie szukało magii ani tym bardziej szkoły magii (bo dowie się z tej książki, że ludzie nie używają magii), dowie sie czym może sie skończyć pochopne ufanie nieznajomym, nawet wtedy, kiedy wydaje się, że Ci pomogli, pozna czym jest zdrada ale także to, że winę można odkupić, dowie się też, że odkupienie winy nie polega na tym, że okażesz skruchę i wszyscy Ci od razu wybaczą i radośnie zaufają – dowie się, że trzeba sobie na ponowne zaufanie zapracować i że warto taki trud podjąć, przekona się, że można się podnieść nawet po najgorszej klęsce i że nie warto oglądać się do tyłu lecz trzeba myśleć jak posprzątać bałagan, który się narobiło. I tak dalej. Treści, które Baśniobór przekazuje czytelnikowi jest naprawdę wiele. A do tego wszystkiego znajdziecie tam furę baśniowych stworzeń (centaury, wróżki, golemy, najady, harpie, smoki, czarodzieje, jednorożce). Znajdziecie też demony. I dowiecie się, że nie ma białej czy też czarnej magii – są tylko stworzenia światła lub mroku. I to jest właśnie to, za co lubię Baśniobór. A nie lubię Harrego Pottera.